Kartka z kalendarza – 4 sierpnia 1920 r.
Dnia 4 sierpnia 1920 roku miasteczkiem wstrząsnęła potężna eksplozja materiałów wybuchowych w fabryce amunicji, która znajdowała się na terenie Zakładów Metalurgicznych „Mark” przy ulicy prowadzącej do Nowej Wsi (dzisiaj ulica Nowowiejska). W hali magazynowej, położonej właściwie poza terenem fabryki, jeden z czterech zatrudnionych tam przy przepakowywaniu prochu robotników zauważył ogień wydostający się ze stojącej w rogu hali skrzyni. Działo się to około wpół do jedenastej przed południem. Pracownicy, którzy znajdowali się w pomieszczeniach fabrycznych, natychmiast zostali zaalarmowani okrzykiem „ogień!!!” i ratowali się ucieczką. Z miejsca przypuszczalnego źródła ognia usłyszano kilka mniejszych eksplozji, a po chwili z olbrzymim hałasem, gwałtownym podmuchem oraz wybuchem słupa ognia, ta wielka budowla wyleciała w powietrze. Niesamowity podmuch powietrza zburzył halę, budynek zarządu znajdujący się obok hali magazynowej, jak również oba długie budynki fabryczne uległy zniszczeniu – aż do fundamentów. Leżąca na uboczu stolarnia też została zupełnie zdemolowana. Fruwające wszędzie płonące materiały wybuchowe spowodowały pożar dachu wieży ciśnień, portierni oraz budynku biurowego. Jak duży był to wybuch, świadczy fakt, że również w mieście powstały wielkie szkody: w domach z okien i wystaw powypadały szyby. Uszkodzone zostały dachy, zniszczone tynki sypały się na ulice, wielu ludzi znajdujących się w domach zostało powalonych, a nad miastem unosił się gęsty żółto-czarny dym wymieszany z syczącymi kolorowymi racami. Zabrzmiały syreny straży pożarnej, a ulicami biegali krzyczący ze strachu na wpółprzytomni ludzie. Szczęście w nieszczęściu, że mimo tak dużej paniki, nikt w tej katastrofie nie zginął. Nasza dzielna ochotnicza straż pożarna zebrała się natychmiast w remizie przy swoim sprzęcie i pod dowództwem pana Prietzela, z pomocą wielu młodych ochotników i mieszczan, natychmiast uruchomiła sprzęt gaśniczy i pojechała do miejsca pożaru. Na rozkaz ogniomistrza Käfela został zorganizowany też drugi oddział, który okolicznymi dróżkami został skierowany w kierunku gazowni celem ochrony znajdujących się tam budynków. Ze względu na możliwości dalszych eksplozji były to bardzo niebezpieczne akcje. Dzielni strażacy i synowie mieszczan dotarli z pierwszym zespołem gaśniczym, jadąc obok palącej się stróżówki do płonących zabudowań administracyjnych, aby ratować je przed zniszczeniem, jak również dokonać zabezpieczeń wszelkich ruchomości. Wspominamy ich w tym miejscu, gdyż właśnie oni w przeciwieństwie do niektórych dekowników wykazali się wysoką osobistą odwagą. Z ochotniczej straży pożarnej byli to panowie Prietzel, Reichelt junior, Druhm junior, a także synowie naszych obywateli, którzy dobrowolnie stawili się do dyspozycji: panowie Jauering junior i Diller junior. Obawiając się też rozprzestrzenienia ognia na zmagazynowane tu duże zasoby prochu, zarządzono ewakuację mieszkańców miasta Kąty. Tłumy mężczyzn, dzieci i kobiet obładowanych niezbędnymi, a jak naoczni świadkowie twierdzą, często i zbędnymi rzeczami jak ręczniki, sprzęty kuchenne itd., ciągnęły poprzez las miejski do Sośnicy, Krobielowic i Wszemiłowic. Niektórzy opowiadali, że uciekali aż do Gniechowic i Sadkowa. Ogólnemu strachowi i podnieceniu należałoby przypisać fakt, że mimo braku okien, a nawet drzwi w niektórych mieszkaniach nie odnotowano żadnej kradzieży. W międzyczasie dotarła również wezwana telefonicznie straż pożarna z Wrocławia oraz drużyny strażackie z sąsiednich gmin. Wrocławska straż przejęła nadzór nad licznymi zasobami prochu. Przybył także Prezydent Policji wrocławskiej, pan Eugen Ernst z oddziałami policji bezpieczeństwa i zastępca zarządu oficerskiego garnizonu wrocławskiego. Na miejsce pożaru dotarły również setki ciekawskich z zachodnich i południowych wiosek takich jak: Nowa Wieś, Kilianów i inne. Na jakie niebezpieczeństwo byli wszyscy ci ludzie narażeni, stało się jasne dopiero wtedy, gdy obecny na miejscu podporucznik straży pożarnej stwierdził, że wypełnione prochem skrzynie zostały rozbite podmuchem powietrza, a leżący w nich proch leżał rozsypany na ziemi i stwarzał zagrożenie z powodu braku zadaszenia oraz utworzonego pod wpływem ognia wirującego w górę powietrznego komina. Najmniejsze z tysięcy fruwających wokół iskierek wystarczyłyby, ażeby wywołać znacznie większą i groźniejszą w skutkach eksplozję. Pod kierunkiem oficerów, czterech najdzielniejszych strażaków podjęło się dzieła zabezpieczenia tego prochu. Na odbywającym się następnego dnia wieczorem zebraniu poinformowano mieszczan, że z 16 wagonów z ciężkimi granatami skierowanych tego dnia do przeróbki w Kątach, dwa dotarły już do miasta, lecz zostały natychmiast odesłane. Zapobiegło to temu, że Kąty wraz ze swymi mieszkańcami mogły stać się dziś tylko ogromnym lejowatym polem. Życie 3000 ludzi wisiało na włosku, bo gdyby te ciężkie granaty wyleciały w powietrze, to wg oceny fachowców, nie zostałby w Kątach żaden cały dom. Jeżeli nawet wcześniejsza ucieczka mieszkańców wydawała się śmieszna, to była ona jak najbardziej uzasadniona.
Po dawnej fabryce amunicji w Kątach zachowały się jedynie emitowane tam 5 i 10 fenigowe notgeldy |
Na podstawie tłumaczenia Grzegorza Kleinerta.