Październik 1951 roku. Mieszkańcy Wileńszczyzny spali jeszcze, gdy ich gospodarstwo okrążyli sowieccy żołnierze. O świcie polecenie: macie dwie godziny na zebranie podręcznego bagażu i wyjazd. Co? gdzie? z jakiego powodu?! – nikt nic nie mówił, nie było żadnych tłumaczeń…
Kiedy zapytali oficera – odpowiedział zdawkowo: zajedziecie na miejsce, tam się dowiecie. Na miejscu też się nie dowiedzieli… Tak rodzina Żukowskich znalazła się bez jakiegokolwiek wyroku sądu w drodze na „Sibir”.
Po wojnie nie wyjechali z pierwszymi przesiedleńcami z Wileńszczyzny do Polski, bo czekali na ojca, który był na zesłaniu w Workucie za przynależność do AK. Kiedy wrócił z zesłania w 1948 roku, już nie można było starać się o wyjazd do Polski, akcja przesiedlania zakończyła się.
Zawieziono ich więc na stację Podbrodzie, skąd po długim oczekiwaniu transportem w bydlęcych wagonach – pociągiem złożonym z 97 wagonów, w każdym po 5 rodzin, dwie lokomotywy, ruszyli w nieznane na wschód. Było ich czworo: rodzice, siostra i opowiadający historię syn – Romuald Żukowski. W momencie wyjazdu, o godz. 6:00 rano, w pociągu rozległy się śpiewy Boże coś Polskę, Jeszcze Polska nie zginęła i płacz. Nikt nie wiedział dokąd jadą.
Przy wypędzeniu z domu, jakiś życzliwy oficer podpowiedział im: zabierzcie ze sobą piły i siekiery. Zabrali też maszynę do szycia i żelazko, co wkrótce okazało się bardzo pomocne. Drewna na miejscu nie brakowało, a mama Romana potrafiła szyć i za to uzyskiwała skromne jedzenie.
Podróż trwała 15 dni, przejechali 6 000 km, przez góry Ural, by znaleźć się nad rzeką Jenisej w Krasnojarskim Kraju w środkowej Syberii, w mieście Krasnojarsk. Tam wyładowano ich na rampie towarowej, gdzie czekali na kolejny transport przez całą noc, w obstawie żołnierzy sowieckich. Ciężarówkami skrzyniowymi i wywrotkami, zawieziono ich na brzeg rzeki Jenisej, gdzie czekały na nich barki towarowe. Po załadunku, barki odholowano na środek wielkiej rzeki – zakotwiczono i znowu zaczęło się czekanie kolejną dobę na niewiadome. Już wtedy obstawa na brzegu zniknęła. Następnego dnia barki ciągnięte przez holowniki dotarły do przystani, skąd przesiedleńcy rozdzielani byli na różne kołchozy. Rodzinę Żukowskich przydzielono wraz z innymi rodzinami i poszli 30 km do kołchozu obok zaprzęgów ciągniętych przez woły (na wozach lichy dobytek i starsi ludzie).
Wszystkiego musieli się dorabiać od zera. Na Wileńszczyźnie pozostawili dom, spichlerz, stajnię, stodołę, gospodarstwo 50-hektarowe, 4 konie, świnie, owce. Gospodarstwo to i tak wkrótce, w wyniku kolektywizacji, przejęła władza radziecka, część zabudowań rozebrano.
Zakwaterowano ich w szkole, pięć rodzin w jednym pokoju, tam podeszła jakaś kobieta i mówi: tyle czasu byliście w drodze i zapewne nie mieliście ciepłego jedzenia, przyniosłam wam ciepłą zupę. Zupa ta to zaparzona rozbełtana mąka żytnia z wkrojoną cebulą. Chleb był tam wypiekany z mąki żytniej z lebiodą.
Zimę przeżyli dokwaterowani do rodziny kołchoźników, na wiosnę musieli sami zadbać o miejsce do życia. Zimą temperatury dochodziły do -60 stopni. Pracę przerywano dopiero jak było ponad -40 st. C. Lody na Jeniseju topniały dopiero w maju. Kiedy Pan Roman wspomina swoją pierwszą wigilię w Krasnojarskim Kraju lat trudno mu powstrzymać emocje. Po robocie wieczorem zebraliśmy się domu z drewnianych bali podzielili chlebem czarnym, popłakali i położyli się zmęczeni spać, bo jutro trzeba rano wstać do roboty.
Z nikim nie można było rozmawiać o polityce, czy się skarżyć. Często wyzywano ich od bandytów. Dopiero jak szli do głosowania, jako obywatele Związku Radzieckiego, ludzie zobaczyli, że nie są pozbawieni praw obywatelskich, więc sytuacja się zmieniła.
Dostali starą drewnianą kuźnie, którą rozebrali, by postawić w innym miejscu jako dom. Drewna w lasach i ludzi chętnych do pomocy było sporo. Kuźnia była strasznie okopcona i wiele pracy było przy czyszczeniu bali. Wewnątrz otynkowało się gliną, zalepiło szpary i pobieliło wapnem. Pracując ciężko w kołchozie dorobili się krowy, dla której postawili stajenkę. Miejscowi nie mogli się nadziwić, że dla krowy stawiają dom, bydło tam przebywało na dworze, pod prowizoryczną wiatą.
Pan Roman ze swoją siostrą pracował ciężko na traktorze gąsienicowym, często na noc do domu nie wracał. Zbudowali sobie mały domek na płozach i ciągali go w pola, by można było w nim nocować, nie tracąc czasu na powroty. Przy dobrej organizacji pracy można było wykonać sporą normę i zaliczyć trzy dniówki obrachunkowe za dzień. Traktory pracowały w dzień i noc, tylko ludzie się zmieniali. Dopiero jak ziemia zamarzła – traktory wracały z pola, a zimy były surowe – nawet wódka, której zawsze było pod dostatkiem, gęstniała na mrozie. Zarośnięte samosiejkami przez okres wojny pola karczowano. We wsi było dużo samotnych kobiet, bo mężczyźni nie wrócili z wojny. Jaką wykonano pracę może świadczyć fakt: w chwili przyjazdu ornej ziemi było 200 hektarów, jak odjeżdżali po pięciu latach już było 2 000 hektarów.
Ojciec był stolarzem więc wszelkie sprzęty sam wykonał. Walizkę na powrotną drogę pan Roman dostał od ojca.
Chcieli wrócić na ojcowiznę, gdzie była dalsza rodzina, nie pozwolono – musieli jechać prosto do nowej granicy z Polską w Terespolu. Przesiedli się do polskich wagonów, gdzie spotkanie z polskimi pogranicznikami było bardzo serdeczne. Podczas rozmowy głos panu Romanowi się w tym momencie załamuje, wspomnienia ożywają.
Udało im się wrócić, bo podstępem – oszukując cenzorów poczty – drogą pośrednią dali znać gdzie są i proszą o ratunek. Ambasada Polska w Moskwie, jak już o nich wiedziała – pomogła. Ale wielu jeszcze pozostało na zawsze na nieludzkiej ziemi.
Rodzina Żukowskich wróciła w roku 1956 do Polski, by kolejny raz zaczynać od nowa organizować sobie życie.
Matka pana Romana powiedziała: „Jak umrę, to Sowieci stracą największego wroga”.
Po powitaniu na granicy przez polskiego pogranicznika ludzie rzucili się go uściskać. Po przejechaniu granicy w Terespolu byli oczekiwanymi gośćmi, dla których przygotowano wszystko na przyjęcie: jedzenie, kąpiel, odpoczynek, przez noc wykonano wszelkie potrzebne dokumenty.
Dojechali do Warszawy, a tam czekali na nich studenci, nikomu nie pozwolili nosić skromnego bagażu. Studenci rozlokowali wszystkich w odpowiednich pociągach, które wiozły ich do rodzin. Takiej serdeczności, która wyciskała łzy radości, nie spodziewali się po latach poniewierki w obcym kraju.
Do dzisiaj nie wiedzą, za co stracili dobytek życia i za co byli pięć lat na Syberii? Zapytałem pana Romana, za co Was wywieźli? chyba na zaproszenie Stalina – odparł…