Zaopatrzenie w produkty żywnościowe mieszkańców Kątów Wrocławskich w pierwszej dekadzie rządów Gomułki.
Z tym pytaniem zwróciłem się do 88-letniej mieszkanki naszego miasta.
Poprosiłem o jej prywatne wspomnienia i spostrzeżenia, których była świadkiem jako żona, matka i gospodyni domowa.
Wywiad przeprowadziłem w jej prywatnym mieszkaniu.
Na początek parę słów wprowadzenia.
Pani Jasia jest obecnie samotnie mieszkającą , wesołą i otwartą starszą panią, która w tej miejscowości zatrzymała się na dłużej niż sama przewidywała.
W styczniu 2020 roku minie 67 lat, kiedy przybyła tu jako 22 latka. Zatem, jak się mówi, nie jedno widziała i nie jedno słyszała, a więc będzie sporo autentycznych informacji z życia robotniczej rodziny w tamtych czasach.
Pyt. Po II wojnie światowej nastąpiło przesunięcie granic Polski i co za tym idzie exodus milionów Polaków na tzw Ziemie Zachodnie. Słyszałem, że pani podzieliła ich los. Proszę o garść informacji dla naszych czytelników, jak pani znalazła się w Kątach Wrocławskich ?
Jako 14- latka wraz z rodzicami i pięcioma siostrami /brat został zabrany na roboty przymusowe do Niemiec jeszcze przed naszym wyjazdem/ zostaliśmy w 1945 roku wysiedleni z małej wsi w powiecie kostopolskim województwa wołyńskiego do niedużej wsi w powiecie oławskim na Dolnym Śląsku. W 1951 wyszłam za mąż i zamieszkaliśmy na terenie gminy Kąty Wrocławskie . W styczniu 1953 r. przeprowadziliśmy się do Kątów Wr., gdzie mieszkam do tej pory. Mam dwóch synów i troje wnucząt. Mąż już nie żyje.
Pyt. Tak długotrwały okres zamieszkiwania w tej samej miejscowości powoduje, że zna pani prawie wszystkich a oni panią.
Tak było rzeczywiście do pewnego momentu. Czas jednak nie stoi w miejscu. Przyszły następne pokolenia. Przyjechali nowi mieszkańcy. Na palcach jednej ręki można policzyć moich równolatków, z którymi najczęściej widujemy się w kościele lub z okazji wizyty na cmentarzu. Spotykam się bardzo często z miłym „dzień dobry pani” od osób młodszych o kilkadziesiąt lat, których nie znam lub nie rozpoznaję, ale domyślam się, że są to zapewne dzieci lub wnuki moich, najczęściej już nieżyjących znajomych sprzed lat.
Pyt. Jak wyglądały zakupy produktów żywnościowych w okresach przedświątecznych lat 60-tych?
Jeśli chodzi o żywność to nie było w zasadzie źle. Problemem były niskie zarobki. Mąż pracował jako robotnik. Ja pracowałam „chałupniczo” Tamte czasy były inne i potrzeby mniej wyszukane. W żadnym wypadku nie głodowaliśmy. Naturalnie były braki np. owoców cytrusowych, kawy naturalnej , czekolady czy alkoholi luksusowych, ale bez tego przecież dało się żyć. Gdy społeczeństwo domagało się cytryn to Gomułka odpowiadał: „nasza kapusta kiszona zawiera o wiele więcej witaminy C niż cytryny !” Było przaśnie, szaro i jednocześnie wesoło. Pamiętam w masarni/ wtedy mówiło się w rzeźni -w miejscu funkcjonującym do dzisiaj/ na hakach wisiały połówki tusz wieprzowych i sprzedający dokonywał rozbioru na elementy wskazywane przez kupującego. Naturalnie produkowano wędliny w paru gatunkach i były one również do kupienia na miejscu. Kupowałam rozsądnie dysponując gotówką. Nie na wszystko było stać. Dorsz świeży czy mrożony był do nabycia bez problemu i to za nieduże pieniądze. Jedliśmy go do znudzenia.. Jeśli chodzi o drób to był w sklepie spożywczym w postaci całej tuszki . Nie do zdobycia były udka, piersi, skrzydełka czy podroby. Masło, smalec czy marmoladę twardą kupowało się na wagę po odkrojeniu z kilkunasto-kilogramowego bloku stojącego najczęściej na ladzie. Marmoladę podobną do dżemu z dużych puszek blaszanych .Towary sypkie jak mąka, cukier , sól itp. z worków, ważąc na wadze zajmującej miejsce na ladzie sklepowej. Rodzajowo towarów było zaryzykuję kilkadziesiąt razy miej niż w obecnych sklepach. Śledzie solone z głowami i wnętrznościami były w drewnianych beczkach, których zapasy stały w sklepie w najmniej oczekiwanym miejscu.
Produkty przemysłowe nabywało się w sklepie zwanym żelaznym czy z artykułami elektrycznymi.. Niestety zakup radia pralki, czy telewizora wymagał bardzo dużych wydatków i jego realizacja była wyjątkowym wydarzeniem w rodzinie. W domu mieliśmy zainstalowany, za nieduży abonament ,głośnik przez który retransmitowano program Polskiego Radia z Warszawy. O godz.12.00 Hejnał z wieży Mariackiej w Krakowie był nadawany w całości. Jak był ustawiony nie za głośno to miał specyficzne oddziaływanie, powiedziałabym relaksująco- usypiające. Pamiętam jego brzmienie i jak go nieraz słyszę to wracam do tych chwil. Zakup mebli to było swego rodzaju wydarzenie. Odzież podstawowa i bielizna była osiągalna na miejscu. Po zakupy, nazwijmy ,bardziej poważne, udawano się pociągiem do nieodległego Wrocławia . Najczęściej uczęszczanym miejscem zakupów była Hala Targowa lub PDT.
Pyt. Jak to było z tzw. samozaopatrzeniem w produkty żywnościowe?
Ma pan na myśli przydomową hodowlę zwierząt , warzyw i owoców ?
Jeśli chodzi o zwierzęta to karmiliśmy parę prosiąt w roku i przeznaczaliśmy je na ubój własny w okresach przedświątecznych. Praktykowaliśmy ten, nazwijmy, proceder przez parę ładnych lat . Wtedy to dla nas była konieczność. Do tej pory dziwię się jak to było możliwe . Ile wymagało sąsiedzkiej wyrozumiałości . Przecież związane z tym hałasy pokwikiwania i smród dawał się we znaki. Nie mieliśmy jednak większych uwag czy donosów. Drobny podarunek ze świniobicia nie rekompensował tych niedogodności. Nie byłam zadowolona z tego bałaganu związanego ze świniobiciem w warunkach domowych. Mąż starał się mnie przekonywać o smakowo-zdrowotnych walorach wyrobów i ulegałam. Ile się namyłam tłustych garów i naczyń to wiedziałam tylko ja. Czasami nie mogłam na to patrzeć. Potem mijało. Jak patrzę na to wszystko z perspektywy czasu to sama sobie się dziwię. Wtedy wyroby z kąckiej masarni były bardzo dobre. Tworzone wg uczciwych receptur i bez jakiegokolwiek świństwa. Jednak tam trzeba było wydać pieniądze. Czy ja wiem, może te kupne bardziej się kalkulowało niż własny chów i produkcja własnych wyrobów nie licząc sprzątania i innych kosztów? Przy domu trzymaliśmy też parędziesiąt sztuk drobiu zdecydowanie ze względu na jajka. A propos drobiu to opowiem panu zabawną sytuację. Kiedy starszy syn zaczął uczęszczać do szkoły podstawowej to było wiadomo, że jak na obiad był drób z przydomowej hodowli, to jedno udko było dla męża, a drugie dla starszego syna. Wtedy młodszy rezolutnie zapytał: „Ciekawy jestem skąd ty mamo weźmiesz trzecią nogę, gdy ja zacznę chodzić do szkoły” Musiał niestety zadawalać się innymi częściami drobiu. Parę lat mieliśmy króliki, ale młodzież nie doceniała walorów smakowych tego mięsa i zaprzestaliśmy. Jeśli chodzi o tzw. zieleninę to czego ja nie miałam. Ziemniaki wczesne , dużo różnego rodzaju warzyw, ziół przyprawowych, owoców, kwiatów itp.
Pyt. Jeśli posiadała pani sporo swoich produktów, to zakupy uzupełniające w sklepie były mniejsze i bez problemów?
Nie przypominam sobie jakiś dużych problemów poza np cytrusami czy używkami. Ciekawostką było to, że suszone grzyby kupowaliśmy w sklepie. Nie przyjęło się u nas domowe suszenie grzybów. Może z tego powodu, że prawdziwe grzybobranie wymagało wyjazdu na odległość przynajmniej stu kilometrów w jedną stronę. Grzybobranie pod nosem, na miejscu w okolicach Kątów czyli w tzw. lesie kilianowskim obfitowało w spore ilości podpieńków, które nie nadawały się do suszenia i walory smakowe jako takie. Tak jak wspomniałam o przydomowych warzywach, to kapusta, która zawsze obrodziła nie była kiszona z prostej przyczyny: u nas się nie udawała. Przyczyny upatrywałam w ciepłej piwnicy. Dlatego po kiszoną kapustę udawaliśmy się do sklepu warzywnego gdzie zaopatrzenie w podstawowe produkty tej branży było dobre. Zakup ziemniaków na zimę dokonywaliśmy u zaprzyjaźnionych rolników. Piwnicę w domu mieliśmy niedużą ale wypełnioną na zimę prawie po sufit kartoflami, marchwią i burakami. Stały w niej zapasy przetworów warzywnych i owocowych. Najbardziej chodliwe w naszym domu były własne ogórki kiszone, które były przechowywane w szklanych słojach .
Wracając do zakupów niezbędnych, nawet w okresie zwiększonego zapotrzebowania, to w okresie przedświątecznym, posiadając swoje zapasy mięsne i warzywno-owocowe dawałam sobie z pozostałymi potrzebami pierwszorzędnie radę. Karpia w mieście przed świętami brakowało, więc mąż zamawiał w swoim zakładzie pracy, gdzie przywożono je żywe prosto ze stawów milickich.. Z tą formą zakupu nie było nigdy problemu. W kąckich piekarniach prowadzących sprzedaż własnych wyrobów były do nabycia różnorodne ciasta i ciastka, ale ja na święta osobiście piekłam swoje własne jak placek drożdżowy, makowiec czy sernik. Chociaż mąkę można było łatwo nabyć w handlu to my mieliśmy zapas swojej w ilości przynajmniej pół worka .Mąż udawał się po nią do okolicznego młyna z nabytym wcześniej ziarnem pszenicy. Było w tym więcej sentymentu syna byłego współwłaściciela młyna niż czystej zapobiegliwości. Nie wspomnę o soli i cukrze przechowywanych na strychu. Takie były przyzwyczajenia. Taka była potrzeba i konieczność. Praktykowane wtedy było noszenie wyrośniętych ciast do piekarni, gdzie piekarze za parę złotych wstawiali je do nagrzanego pieca po skończonym swoim wypieku. Chleba w domu nie piekłam. Wtedy chleb z kąckich piekarni był bardzo dobry i zawsze na zakwasie, bez chemicznych polepszaczy, więc domowe wypieki nie miały sensu. Zakupy alkoholu na święta były, lecz raczej symboliczne. Niskoprocentowy alkohol w postaci wina z owoców owszem był produkowany w domu, ale z racji niepełnoletniej młodzieży i mojej osoby nie był brany szczególnie pod uwagę. Wody mineralnej nie kupowaliśmy. Było to niepopularne z powodu, że nasza kącka kranówka była pita nagminnie w stanie surowym, jak obecnie woda mineralna , bez obawy o problemy zdrowotne. Oranżada w szklanych butelkach o landrynkowym wyglądzie i smaku kupowana była „od wielkiego dzwonu” W okresie świąt , przygotowywane było kilkanaście litrów napoju z suszonych jabłek z dodatkiem drożdży .Był to pewnego rodzaju niskoprocentowy podpiwek, który po dwóch lub trzech dniach tracił na wartości. Był to napój zdrowy i nieskomplikowany. Picie kawy naturalnej było niepopularne. Na co dzień była kawa Turek z cykorią i z mlekiem oraz czarna herbata Madras .
Pyt. Czy przed świętami pozostali członkowie rodziny uczestniczyli w przygotowaniach ?
Mąż pomagał w czynnościach nazwijmy to typowo męskich. Praca zawodowa pochłaniała go zdecydowanie przez 6 dni. Po pracy znajdował naturalnie czas na zajęcia wymagające użycia większej siły, czy tych, gdzie obecność mężczyzny była niezastąpiona. Jeśli chodzi o chłopców to starałam się szczególnie w okresie przedświątecznym zatrudniać ich do prac porządkowych w domu i na zewnątrz. Nie zawsze było to po ich myśli. Brali oni natomiast duży udział w przygotowaniach posiłków w kuchni, co skutkowało późniejszym zainteresowaniem kulinarnym.
Pyt. Jak święta to koniecznie choinka. Jak wyglądało to w pani domu w latach 60-tych ?
Naturalnie nie było świąt bez odświętnie przybranej choinki. Wtedy w grę wchodziło jedynie drzewko naturalne, które do domu dostarczał mąż. Najczęściej kupował w swoim zakładzie pracy, gdzie staraniem Rady Zakładowej przywożono choinki prosto z pobliskiego nadleśnictwa. Jego zadaniem było oprawienie drzewka czyli założenie stojaka. Ubieranie choinki czyli zakładanie na nią ozdób było zadaniem nas wszystkich. Szczególnie zwracałam na udział dzieci a oni robili to ze sporym zaangażowaniem. W pierwszej kolejności zakładaliśmy ozdoby choinkowe przetrzymywane w przedwojennej tekturowej walizce. Były tam bombki, świeczki z miniaturowymi żabko-lichtarzykami, łańcuchy papierowe i tzw. anielskie włosy. Był tam również sporych rozmiarów tekturowy, kolorowy anioł zakładany na czubek drzewka. Po każdych świętach zawsze ubywało ozdób. Przyczyną było przypadkowe lub celowe niszczenie. Brakujące ozdoby były uzupełniane przez dorabianie nowych z podobnych materiałów jak poprzednich .Wtedy nawet wspólnie z sąsiadami sklejaliśmy z papieru kolorowy łańcuch dla nich i dla nas .Najczęściej brakowało bombek, gdyż były kruche i niszczyły się nie tylko przez spadanie. Odnowienie zapasu bombek należało przewidzieć wcześniej. Ozdobami z tak zwanego ryzyka wywołania pożaru były palące się miniaturowe naturalne świeczki, które na szczęście nigdy go nie spowodowały. Kręcące się wokół choinki dzieci mieliśmy ciągle na oku by odpowiednio zareagować w razie potrzeby.
Pyt. Z tych zakupów i wyrobów domowej spiżarni należało przyrządzić potrawy na stół wigilijny i pozostałe dni świąteczne. Proszę powiedzieć, czy wtedy przed 60-ciu laty zwracała pani uwagę na wielkości wagowe przygotowywanych dań w stosunku do liczby domowników?
Ma pan na uwadze czy nie dochodziło, mówiąc językiem obecnym, do marnotrawienia żywności ?
Naturalnie nie przesadzałam z ilościami jak każda dobra gospodyni- tutaj lekki uśmiech. Wiadomo, że w święta grzech obżarstwa i opilstwa jest popełniany. Z wyczuciem robiłam potrawy przewidując na oko znawcy ile może zjeść dwoje dorosłych i dwoje dzieci przez trzy dni. Nie wynikało to ze sknerstwa, a raczej z wyrachowania, by zapobiec ewentualnemu zmarnowaniu. Pewne nadwyżki potraw starano się zjeść w dni następne. Zdarzały się refleksje typu: no to ja na drugi rok zrobię np. barszczu po szklance na dorosłą osobę. Potem przychodziły nowe święta i zapominało się o przyrzeczeniu. Ponadto gdy było wiadomo, że pewna potrawa, nazwijmy to nie schodziła a pasowałoby, aby była mimo to na wigilię więc wykonywana była w miniaturowych ilościach. Zdarzały się też niedojedzone potrawy i wtedy ratunkiem były przydomowe zwierzęta . Jedzenia nie wyrzucaliśmy pod żadnym pozorem. Wędliny własnej produkcji przechowywaliśmy w chłodnych i suchych miejscach, co powodowało utratę wody i dalsze utrwalanie ich przydatności do spożycia przez zasuszanie. Szczególnie to było widoczne w okresie zimowym. Należy dodać jeszcze jedną rzecz. Tamten chów zwierząt, a co za tym idzie jakość tamtych wyrobów mięsnych, to już przeszłość, którą teraz jednostki próbują naśladować.
Pani Jasiu, nie pytam panią o tradycyjne potrawy wigilijno-świąteczne czy zwyczaje związane z tym okresem gdyż zostawiam sobie to na następną rozmowę z panią .
Mam nadzieję na jej zrealizowanie
Zapraszam.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad i opracowanie
Zbigniew Kuriata